Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2008

Dystans całkowity:268.13 km (w terenie 60.00 km; 22.38%)
Czas w ruchu:11:59
Średnia prędkość:22.38 km/h
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:89.38 km i 3h 59m
Więcej statystyk

Sosnowiec - Sławków - Sosnowiec

Piątek, 29 sierpnia 2008 · Komentarze(0)
Sosnowiec - Sławków - Sosnowiec

Szukanie nowej trasy ze Sławkowa do Sosnowca - trasa znaleziona :D

Sosnowiec - Katowice - Lędziny - Chełm Śląski - Imielin - Jaworzno - Sosnowiec

Wtorek, 19 sierpnia 2008 · Komentarze(0)
Sosnowiec - Katowice - Lędziny - Chełm Śląski - Imielin - Jaworzno - Sosnowiec

Fajna wycieczka. W końcu przejechałem czarny szlak od Katowic do lasu pod Lędzinami i zielony szlak do Lędzin. W Lędzinach pojechałęm czerwonm szlakiem na górę Klimont, gdzie poza dość ładnym kościołem rozciąga się niesamowity widok na okolicę - od gór (chyba nawet Tatry wysokie) aż po panoramę Śląska po stronie pónocnej. Czerwony może będzie kiedyś do przejechania.
W Jaworznie lekie problemy ze znalezieniem drogi w centrum, ale teraz już wszystko będę pamiętał :)

Sosnowiec - Pszczyna i wokoło Goczałkowic

Niedziela, 3 sierpnia 2008 · Komentarze(0)
Sosnowiec - Pszczyna i wokoło Goczałkowic



Zaczęło się jak zwykle wyruszeniem z godzinnym opóźnieniem w niepewną pogodę. Kupiłem wodę i ruszyłem w stronę niebieskiego nieba pozostawiając za plecami czarne chmury. Miałem nadzieję, że tak już pozostanie, choć nogi nie chciały za bardzo uciekać przed nadchodzącymi nawałnicami. Może się jeszcze nie obudziły, w końcu wyruszałem ok 12 rano. W Katowicach okazało się że za mną ktoś cały czas robi mi zdjęcia z fleszem i do tego słucha głośno basów w zamkniętym samochodzie. Drogę znałem tylko do Koszutki, dalej był kawałek, którego wg mapy nie dało się przejechać, a zanim była droga wiodąca prosto do Tychów. Okazało się jednak, że ten kawałek da się przejechać, a droga jest i to nawet asfaltowa (strażacy sobie wyasfoatowali drogę pożarową :]). Znalazłem się dokładnie tam gdzie chciałem. Teraz trzeba było przestrzegać zasady "nie skręcaj!" i tak przejechać przez całe miasto. Po drodze minąłem browar, gdzie zapach przypomniał mi do czego ma służyć bioreaktor. Jeżeli chodzi o sam zapach, to przypomina mi jeszcze Edynburg, ale nie czułem go przez kilka dni, co może doprowadzić do chronicznej chęci puszczenia pawia, a tylko przez chwilę. W każdym razie burze zostały gdzieś z tyłu, nogi powoli dochodziły do siebie, a ja pędziłem przez nieznane miasto i wiedziałem gdzie jadę, sytuacja dobra jak nigdy.
Następną miejscowością na drodze był Kobiór. Dla większego urozmaicenia postanowiłem szarpnąć się tam przez las. Musiałem zrezygnować z zasady przyjętej w Tychach, choć gwarantowałoby to bezproblemowy dojazd. Drogę w las znalazłem jak na moje warunki dość szybko i po jakimś czasie w bez większych problemów dojechałem do miejsca, w którym chciałem trochę pozwiedzać. Czyli pomyślałem sobie "ciekawe co tam jest?" i zjechałem z trasy, albo z tego co mi się wydawało "trasą". Kilka zakrętów dalej znalazłem ciekawy kompleks restauracyjno - hotelarski i bóg wie co jeszcze, ale sądząc po samochodach drogi. Miły zapach starego drewna zakłócił mi ochroniarz, który wybiegł za mną i jakiś czas już coś krzyczał. Nie chciało mi się zwiedzać niczego na piechotę i wyniosłem się z tego miejsca, ale jeszcze na koniec dowiedziałem się że tuż obok prowadzi droga do jeziora Paprocańskiego. Postanowiłem je zobaczyć i pojechałem, co prawda nie tą drogą, tylko jak się okazało 3x dłuższą, ale za to moją.
Nad jeziorem okazało się, że chmury mają tylko trochę mniejszą prędkość średnią niż ja i to, że straciłem trochę czasu tu, troszkę tam, wystarczyło żeby mi zakryły słońce. Mimo to postanowiłem na brzegu zjeść sobie kanapkę i popatrzeć na ulewę na przeciwko. Ulewa zdawała się słabnąć, a to że była po drugiej stronie jeziora uznałem za złudzenie optyczne. Tak więc po skończeniu posiłku ruszyłem dookoła jeziora.



Trasa nie jest zbyt ciekawa, pod koniec nawet trudna do przejechania. Do tego deszcz na prawdę padał po drugiej stronie jeziora. Na szczęście także na prawdę słabł i tylko przez jakiś czas jechałem w gęstej mżawce. Gdy na liczniku przybyło 10km, znalazłem się w miejscu, gdzie zjechałem z trasy. Dalej przyjemna droga przez las doprowadziła mnie na skraj Kobiuru i do drogi EP75, która przez cały czas szemrała po prawej stronie. W Kobiurze straciłem ok godziny na szukanie drogi, patrzenie na mapę i znowu na szukanie drogi. W końcu znalazłem niebieski szlak rowerowy, który miał prowadzić na zamek w Pszczynie. Szlak rzeczywiście w końcu mnie tam doprowadził, ale po przekroczeniu drogi EP75 była to ciągnąca się kilometrami, idealnie prosta droga przez las, pola i małe miejscowości. Ale za to znowu uciekłem przed chmurami, a przede mną widniał piękny krajobraz z kumulusikami i wyłaniającymi się na horyzoncie górami.



Po wjechaniu do Pszczyny i uzupełnieniu zapasów, usiadłem na skraju parku, zjadłem batona i zacząłem zastanawiać się co dalej. Na liczniku miałem 70km, jeszcze parę batonów, nie gubiłem się po drodze prawie wcale, więc czułem, że jeszcze nie przeżyłem dosyć przygód, poza tym była 17, zachód był po 20, a według przewodnika Pascala trasa (nr 21) wokół jeziora Goczałkowickiego miała "zaledwie" 47km. Postanowiłem ruszyć w drogę, w końcu nie można marnować batonów.
Na początku pokazał się zamek w Pszczynie, a za nim rynek:



Tuż za Pszczyną moja chęć przeżycia przygody lekko zelżała, zwłaszcza, że się zgubiłem pierwszy raz już przed Łąką, a potem znowu i znowu, poczułem się jak zwykle na wypadzie. W międzyczasie nawet udało mi się znaleźć opisany w przewodniku kościół.



Przez gubienie drogi do zapory w Łące jechałem 2x dłużej niż planowałem i opcja z przyjechaniem do Pszczyny o 20:30 zaczęła się oddalać.



Potem było troszkę kluczenia po bocznych drogach, ale dzięki temu, że cały czas równolegle szedł europejski szlak rowerowy z Wiednia do Krakowa (chyba), powoli bo powoli, ale posuwałem się do przodu. Minąłem Młyn, Czarne Doły, i dojechałem do Studzionki, gdzie mogłem oglądać zachód słońca.



Potem skręciłem do Wisły Małej, gdzie ostatnie promienie słońca widziałem na kościele. Niestety, teraz trzeba było znowu skręcić na drogi przez pola, co zazwyczaj oznacza kłopoty w znajdowaniu trasy.



Na rynku w Strumieniu byłem parę minut po 20. Oznaczało to po pierwsze, że właśnie zamknęli ostatni sklep, a po drugie to, że jest widno nie dlatego, że świeci słońce, ale dlatego, ze jeszcze nie jest ciemno, a ja dopiero przejechałem trochę ponad połowę trasy.



Teraz czekało mnie tylko znalezienie mostu i dalej miała mnie prowadzić prosta droga z jednym tylko zakrętem aż do samej Pszczyny. Łatwo powiedzieć trudniej zrobić. Na szczęście jedna dobra decyzja wśród kilku złych doprowadziła mnie na most. Przekroczyłem Wisłę ciesząc się i machając ręką - teraz już może się robić ciemno! Przejechałem przez Zabłocie i w Chybiu miałem zakręcić w las. Cały czas przede mną widziałem CB-ka który podświetlony jeszcze przez słońce, przypominał mi, że tego dnia miałem dużo szczęścia. Przed samym skręceniem w las zrobiłem mu zdjęcie:



Droga przez las nie była może wymagająca, wystarczyło tylko jechać przed siebie, jednak po ciemku zatrzymywałem się często i sprawdzałem czy dobrze jadę. To nie była dobra pora na kluczenie po lesie. W końcu udało mi się dotrzeć do zapory, która na szczęście była jeszcze otwarta. Praktycznie przez cały czas jechałem patrząc się na łunę która jeszcze unosiła się nad horyzontem.



Dojazd do Pszczyny był łatwy i przyjemny jak większość drogi tego dnia, na dworcu byłem o 21:30 i zdążyłem jeszcze sobie kupić wodę przed wyjazdem. Przejechałem ponad 130 km wypiłem 6 litrów wody, wypociłem 7, przez cały dzień zjadłem śniadanie, kanapkę i 2 batony, ale miałem tyle siły, że mogłem spokojnie przejechać 150 km, tylko nie było gdzie. Cieszyło mnie to, że w plecaku miałem piwo, które kupiłem sobie ponad 50km wcześniej i od wypicia go dzieliła mnie tylko podróż pociągiem (jak się potem okazało też z przygodami).
Następny udany dzień.