Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2010

Dystans całkowity:245.51 km (w terenie 40.00 km; 16.29%)
Czas w ruchu:11:20
Średnia prędkość:21.66 km/h
Maksymalna prędkość:56.50 km/h
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:81.84 km i 3h 46m
Więcej statystyk

Sosnowiec - Pogoria - jezoro Przeczyckie - Nowa Wieś - powrót

Poniedziałek, 28 czerwca 2010 · Komentarze(0)
Pierwszą część dnia spędziłem na lotnisku. Niestety nie udało się polatać, bo nie było chętnych. Postanowiłem nie tracić dnia, wróciłem do domu i już o 17:30 ruszyłem na podbój nieznanych tras. Nie miałem widocznie dosyć lotnictwa na ten dzień, bo wybrałem się zwiedzić okolice Pyrzowic. Trasa wiodła przez Pogorię.
Pogoria © krzicho

Na początku pisałem o lotnisku dlatego, że teraz chmury przypominały mi zmarnowaną połowę dnia i ten widok praktycznie mnie nie opuszczał.
Dzięki mapce, którą sobie na szybko narysowałem, dojechałem bez przygód do jeziora Przeczyckiego. Miejsce, które widziałem, było nieciekawe, ale może się kiedyś wybiorę do Siewierza zielonym szlakiem i zobaczę więcej. Po drodze natomiast minąłem smażalnie ryb, a zapachy z niej obudziły we mnie miłe wspomnienia.
Jezioro Przeczyckie © krzicho

Mapka, którą miałem okazała się narysowana trochę za szybko i na jednym z rozstajów dróg skręciłem prawie dobrze, ale nie całkiem. Spowodowało to, że dojechałem do końca drogi gdzieś za Nową Wsią, odwróciłem rower i wróciłem.
Drogi w tym rejonie są praktycznie puste, więc miło się jeździ. Samoloty, które chciałem oglądać po części pooglądałem, bo wszystkie maszyny, które leciały z Pyrzowic na zachód zawracały nad moją głową.
Dzięki temu, że o tej porze roku nie robi się ciemno za wcześnie, udało mi się przejechać z Pogorii do Będzina w mniej więcej dobrym stanie. Trasa po wale Przemszy miejscami biegnie koleiną wyrobioną przez rowery, a niestety bujna roślinność o tej porze roku skutecznie maskuje jej położenie. Wyjechanie, lub wjechanie w taką koleinę skutkuje zazwyczaj lepszemu zaznajomieniu się z naturą. Można przejechać wolno, ale no risk no fun, a poza tym miękko na około i nic się nie powinno stać nieprzyjemnego… no może poza tym razem, kiedy wpadłem twarzą w pokrzywy…

Podsumowując, jeżeli chodzi o lotnictwo, to dzień nieudany, jeżeli chodzi o trafianie do celu też niezbyt, ale przejażdżka miła i kiedyś jeszcze się wybiorę w rejony Siewierza, Pyrzowic i okolicznych lasów.

Gliwice - Girałtowice - Bujaków - Ruda Śląska - Katowice - Sosnowiec

Środa, 16 czerwca 2010 · Komentarze(0)
Kategoria Trasa otwarta
Po całodziennym bieganiu po lotnisku i niewielkiej ilości lotów, postanowiłem, że będę wracał do domu na rowerze. Mżawka przeszła, a 19 godzina to jeszcze znośna pora, żeby zmrok zastał mnie już na oświetlonych drogach, bo lampka z oświetlania drogi stała się raczej już tylko światłem pozycyjnym (kupię baterie... kiedyś).
Z racji pośpiechu postanowiłem odwiedzić spożywczaka po drodze i jechać znaną, ale za to ciut dłuższą trasą, żeby nie zatrzymywać się co chwilę i nie szukać pozycji na mapie. Poza tym na krótszej trasie jest most, pod którym trzeba przejechać, a skoro nie ma jeszcze A1, mostu może też nie być.
Śniadanie i kubek soku wystarczyło, żeby dociągnąć do sklepu, więc szybko w koszyku na bidon znalazła się butelka z niezdrowym, gazowanym napojem. Drogę zmyliłem tylko raz, ale nie jechałem tą trasą już rok, więc miałem prawo.
Wszystko szło dobrze, aż do chwili, gdy znalazłem się mniej więcej na wysokości Elektrowni Halemba. Tam trzeba przeskoczyć między dwoma lasami, żeby dojechać na Panewniki. Pech chciał, że w okolicach jedynego mostku w okolicy Kłodnica się rozlała, a potem pozostawiła po sobie warstwę błota po kostki... Także stałem sobie w ostatnich promieniach zachodzącego słońca i zastanawiałem się jak tu dalej jechać.
KWK Halemba © krzicho

Parę lat temu, kiedy jeszcze nie znałem skrótu przez las przejechałem ten dystans na około drogami. Wymagało to przejechania 2x pod A4 i odwiedzenia Rudy Śląskiej. Okazało się, że trasę jeszcze jako tako pamiętam i mimo robót drogowych znalazłem się w Panewnikach. Teraz jeszcze tylko przejechanie przez Ligotę i następne roboty drogowe (jeszcze nigdy nie jechałem po rozłożonej metalowej siatce - dziwne uczucie). Za Ligotą niestety trzeba się produkować po lesie, a mi nie udało się jak wcześniej zakładałem dojechać tam przed zmrokiem. Pojawił się typowy problem, a mianowicie rowerzyści, którzy teraz dla odmiany poza nie zapalaniem żadnego światła zaczęli się ubierać w czarne polary. Ja się śpieszyłem i nie zamierzałem zwalniać, lampka wystarczyła żebym wiedział, czy przede mną nie było krzaków, tak więc mam nadzieję, że nastraszyłem jednego, czy dwóch zjeżdżając przed nimi w ostatniej chwili.
Do domu dotarłem ok. 22, robiąc jeszcze rundę honorową, żeby dociągnąć do 70 km. Nie wiem czy to przez to, że dzień wcześniej wróciłem z Tatr i miałem jeszcze lekkie zakwasy, było przyjemnie chłodno, czy przez to, że nic nie jadłem przez cały dzień, ale jechało mi się znakomicie. Natomiast dzięki temu, że jechałem głównie po drogach, średnia prędkość nie przedstawiała się tak źle jak ostatnio.

No i proszę z tego co w opisie miało mieć tylko "typowa trasa" powstało coś więcej (do tego ze zdjęciem). Ale podobało mi się, bo nie lubię monotonii i przewidywalnych rzeczy.

Sosnowiec - Katowice - Lędziny - Bieruń - Bojszowy - powrót przez Milowice

Piątek, 4 czerwca 2010 · Komentarze(0)
Ładna pogoda :)
Chciałem się w związku z tym przejechać do Lędzin, a dokładniej na górkę Klimont z kościółkiem, ponieważ stamtąd jest widoczna panorama na góry. Po drodze miało być sucho, ale ja i tak znalazłem miejsca, gdzie udało mi się ubłocić siebie i rower. Chociaż w porównaniu do ostatniego razu było luksusowo. Nawet w najgorszych miejscach ktoś wysypał żwir. Na górkę dojechałem bez przeszkód, ale góry były słabo widoczne.
Góra Klimont, Lędziny © krzicho

Przejechałem do tej pory tylko 30 km, do tego prowadzi tamtędy czerwony szlak rowerowy, którym jeszcze nie jechałem, więc postanowiłem jeszcze pozwiedzać. Pierwszym przystankiem powinien wg mapy być Bieruń. Szlak jak zwykle nie miał oznaczeń w najważniejszych miejscach, ale po zwiedzeniu fabryki Fiata i skorzystaniu z mapy, trafiłem na rynek w Bieruniu i zaopatrzyłem się w picie.
Bieruń, rynek © krzicho

W samym Bieruniu jest lekka zmiana organizacji ruchu na głównej drodze, ale jakoś sobie poradziłem ze znalezieniem czerwonego szlaku i pojechałem w kierunku Bojszowów. Co ciekawe oznaczenia trasy na prostych odcinkach potrafią być co 10 m, a w najważniejszych miejscach potrafi ich w ogóle nie być. Są na szczęście od czasu do czasu mapki, dzięki którym można się zorientować gdzie trzeba zakręcić. Sam szlak był oznaczany jakiś czas temu, więc czasem trudno się domyślić jaki kolor jest namalowany (a jest tam więcej szlaków), albo czy nie ma przypadkiem strzałki na znaczku. Dołożyli się też mieszkańcy, bo prawie na każdym jest przyklejona jakaś naklejka.
Już w drodze do Bojszowów mijałem miejsca, gdzie wały były niedawno wzmacniane, drogi były miejscami podmyte, a ludzie wypompowywali wodę z piwnic. Ale dopiero ok. kilometra przed końcem trasy, dojechałem do terenów zalanych i musiałem wracać. Dalej już nic ciekawego nie było. Mogłem jedynie dojechać do Wisły, która pewnie wylała.
Bojszowy, czerwony szlak © krzicho

Wracałem mniej więcej taką samą trasą, z tą różnicą, że tym razem udało mi się nie gubić szlaku. Pod Bieruniem przejeżdżałem obok miejsca gdzie 3 wielkie pompy osuszały drogę i okoliczne pole. Znalazłem też kościół ze szlaku architektury drewnianej, więc cyknąłem zdjęcie.
Bieruń © krzicho

Trzeba przyznać, że miejscami tereny zaczynały przypominać pojezierze. Kiedy jechałem wcześniej po tej trasie, jakoś nie zwróciłem na to uwagi.
W lesie pod Giszowcem zrobiłem jedno kółko, bo zauważyłem, że mało brakuje, żebym pierwszy raz w tym roku zrobił trasę 100 km. Potem zrobiłem sobie krótką przerwę i ruszyłem do domu trochę dłuższą drogą przez Milowice. Żeby przejechać te moje 100 km musiałem zrobić mały zygzak po parku pod domem i udało mi się trafić prawie idealnie - 100 km i 150 m :) Gdybym nie zapomniał zamontować licznika po wyjściu ze sklepu w Bieruniu nie musiałbym potem sztukować pod domem.
Nawet udał mi się wyjazd, nie planowałem nawet tak daleko pojechać. Kiedyś może skręcę w odpowiednim miejscu na niebieski i przejadę się obok Imielina, albo pojadę do Oświęcimia... jest parę możliwości co można tam robić. Bardzo też się cieszę, że nie musiałem pytać Hołowczyca w komórce, żeby wiedzieć gdzie jestem.
Szkoda, że trochę bolało mnie znowu kolano, ale w końcu trasa nie była za krótka i nie miałem problemu z dojechaniem do domu.