Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2009

Dystans całkowity:217.58 km (w terenie 35.00 km; 16.09%)
Czas w ruchu:10:37
Średnia prędkość:20.49 km/h
Maksymalna prędkość:53.60 km/h
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:54.40 km i 2h 39m
Więcej statystyk

jez. Piłakno - Mrągowo - Wzgórze Czterech wiatów

Piątek, 26 czerwca 2009 · Komentarze(0)
Kategoria Trasa otwarta
Wzgórze Czterech wiatrów © krzicho


Plecak. Ten wielki plecak, który mi sprawił tyle niewygód 4 dni temu znowu stał spakowany obok roweru. Był lżejszy o parę kilo, ale do Mrągowa i tak czekało mnie około godziny piłowania z ciężarem na plecach. Pogoda ustaliła się na nijakiej z tendencją do pozostania bez zmian, więc można było ruszać.
Droga do Mrągowa © krzicho

W końcu znalazłem jakieś bociany w gnieździe, bardzo doby powód rzeby się zatrzymać, zwłaszcza, że chwilę wcześniej był podjazd.
Droga do Mrągowa © krzicho

Tym razem nie chojraczyłem, jechałem trochę poniżej możliwości, bo po pierwsze chciałem jeszcze pojeździć po Mrągowie, po drugie czekała mnie cała noc w pociągu i chciałem jakoś wyglądać.
Dojazd na Półwysep Czterech wiatrów i na górę okazał się bardziej męczący i dłuższy niż myślałem. Na górze jest ośrodek narciarski, mają nawet trasę z igielitem. Niestety ośrodek był zamknięty. Można tam wypożyczyć rowery i kłady i dojechać promem. Tyle że prom kursuje chyba raz na 2 godziny, a do centrum jest jakieś 6,5 km, więc chyba kokosów tam nie robią. Niestety miejsce, z którego pożyczałem rower znajdowało się dokładnie w najdalszym krańcu Mrągowa (w linii prostej było blisko - tyle, że trzeba było objechać jezioro Czos...) i szczerze mówiąc miałem już dosyć, zwłaszcza, że ruch był wielki. Ale się udało i miałem jeszcze czas, żeby szybkim krokiem dojść na dworzec. Na szczęście ludzie od których pożyczałem rower jechali do miasta po zakupy i dzięki temu udało mi się jeszcze nawet co zjeść. Na dworcu byłem 2 min. przed czasem, a pociąg odjechał z minutowym opóźnieniem - za takie rzeczy powinni karać, po co ja się tak śpieszyłem?
Ogólnie cieszę się, że wypożyczyłem rower na te pare dni.

jez. Piłakno - Rybno - Gant - Dłużec - Borowe - jez. Piłakno

Czwartek, 25 czerwca 2009 · Komentarze(0)
Wybrałem się do sklepu po wodę z mocnym postanowieniem, żeby sobie jeszcze do tego pojeździć po okolicy. Pogoda zdążyła się już popsuć, przez dwie noce konkretnie padało i drogi po lesie odpadły. Do tego zaraz po wyjściu zaczęło lecieć z nieba coś w rodzaju mżawki i nie było za ciepło - idealna pogoda dla mnie na rower. Niestety po jakimś czasie zaczęło mocniej popadywać, ale ja już dojechałem do lasu i trochę mniej to odczuwałem, bo wiatr zatrzymywał wodę na drzewach. Niestety, jeżeli coś się zaczęło, to widocznie coś się musiało skończyć, bo asfalt dochodził tylko do granicy lasu, a dalej wiodła rozmoknięta piaszczysta droga. Na mapie była to normalna droga, ale widać wystarczyło, że była szersza niż ścieżka, a piach wydawał się być trochę ubity. W momencie, gdy skończył się las, zaczął sie asfalt i deszcz zmienił się w mżawkę. Dojechałem do miejscowości Gant, a to oznaczało, że byłem już na tyle daleko, że nie opłacało mi się już wracać. Na szczęście mżawka już nie zmieniała nasilenia.
Dalej wiodła nieskomplikowana doroga, tak więc mogłem sobie pozwolić na parę zdjęć (szkoda że aparat nie pozwolił zrobić nieporuszonych).
Mazury © krzicho

Po dodaniu trochę ekspozycji pogoda nawet wyglądała na znośną.
Mazury © krzicho

Od Dłużca znałem już drogę, bo tam w pierwszy dzień zabłądziłem w drodze na Piłakno.
W sumie dobrze, że się przejechałem - rower już prawie był dopasowany, dzięki pogodzie się nie spociłem, rozruszałem zakwasy, nie nudziłem się, no i kupiłem piwo na wieczór. Tego dnia 3 razy zszedłem poniżej 20 m w mokrej piance i tak wymarzłem, że kalorie chętnie przyjmowałem w każdej postaci.

Mrągowo - jez. Piłakno i dookoła

Wtorek, 23 czerwca 2009 · Komentarze(0)
Zaczęło się od tego, że nie zabrałem ze sobą roweru, po co skoro wszędzie padało. Ideą wyjazdu na Mazury było żeby uciec od złej pogody jak najdalej się da, a jeżeli się nie uda, to nic się nie miało dziać, bo i tak pojechałem ponurkować. Nie przewidziałem niestety niebieskiego nieba. Zdenerwowałem się i już po 3 godzinach miałem wypożyczony rower na całe 3 dni...
Rower miał parę wad - po pierwsze był na mnie stanowczo za mały (większych nie mieli) i już po paru kilometrach zmęczyły mi się nogi. Po drugie biegi były jak elektrony na orbitach – to, na którym się jechało można było przybliżyć tylko z pewnym prawdopodobieństwem. Do tego 20 kg plecak, do którego spakowałem oczywiście za dużo, bo nie zależało mi, żeby był lekki.
W drodze do jez. Piłakno © krzicho

Do jeziora dojechałem oczywiście po nadrobieniu kilku kilometrów, bo źle skręciłem.
Wieczorem wybrałem się jeszcze na wycieczkę dookoła jeziora. Trasy przyjemne, ale wystarczy się tylko na chwilę zatrzymać i komary zaczynają rypać ile wlezie.
Po dojechaniu na miejsce dowiedziałem się, że po nurkowaniu nie najlepszym pomysłem jest męczenie się na rowerze, ale nurkowanie było płytkie, a bez placaka na plecach zmęczenie nie osiągnęło nawet połowy tego jakie było wcześniej... no może sztyce mogłem jeszcze wyciągnąc trochę za ogranicznik.

Sosnowiec - Będzin - Świerklaniec - Chechło-Nakło - Tarnowskie Góry - Gliwice

Sobota, 20 czerwca 2009 · Komentarze(0)
Kategoria Trasa otwarta
Pierwsza w tym roku wycieczka ponad 100 km!
Dojazd do Będzina taki jak wcześniej. Nawet mniej więcej pamiętałem trasę. Za Będzinem znalazłem Las Grodzieński, czy jak mu tam. Objechałem go na wszystkie strony w czasie trzech piosenek, więc do wielkich nie należy. Grunt, że pierwszy punkt wycieczki odznaczony. Dalej wiodła prosta droga, ale w okolicy Strzyżowic zaczęła się podnosić, a po jakimś czasie nawet można było powiedzieć o podjeździe. Po wyczynach w Krakowie wydrapałem się na górę z lekkim lekceważącym uśmieszkiem. Ale trzeba przyznać, że czułem już przerwę w jeżdżeniu (na szczęście nie marnowałem się przez ten czas, tylko przeznaczyłem go na inne przyjemności). Na górze pooglądałem chwilę panoramę zielonego Zagłębia i nie wiadomo dlaczego postanowiłem jeszcze pojeździć poza drogą. Wynik - pogięta druga zębatka z przodu, litania do pogiętej zębatki i nadzieja, że dalej już będzie tylko z góry.
Panorama zielonego Zagłębia © krzicho

Na szczęście dalej rzeczywiście było trochę z góry, trochę po płaskim, więc i trzeci bieg chodził i prędkość średnia rosła. Niestety zaraz za Górą Siewierską trzeba było skręcić na drogę w las i to była ostatnia droga, którą miałem na mapie - dalej były tylko zielone plamy, które chciałem przejechać i niebieskie, które chciałem zobaczyć. Po objechaniu pierwszego jeziorka, nadszedł czas na pierwszą próbę przebicia się przez las. Dojechałem kolejno do rzeczki w poprzek drogi, piachu, który się kończył skarpą i do bagna. Tutaj było mi trochę szkoda, że nie mam wszystkich biegów, bo jechanie na przełożeniu 3-2, albo 1-7 było trochę niepewne i brakowało dynamiki. Po drodze zjadłem coś i wróciłem do punktu wyjścia, do drogi, która leciała mniej więcej w kierunku na następny mokry cel.
Się zaczął las, się drogi pokończyły © krzicho

Moja droga skończyła się krzyżując się pod kątem prostym z inna drogą. Ta już na pewno nie wiodła w dobrym kierunku, a przystanek autobusowy nie pomógł zbytnio w lokalizacji. Z mapy wychodziło, że jestem gdzieś na ok 10 km odcinku drogi przez las. Wybrałem sobie bardziej prawdopodobny kierunek i pojechałem. Po 200m znalazłem drogę w las prawie tak jak chciałem jechać, w dodatku wiódł tamtędy jakiś szlak, wiec ścieżka nie powinna się skończyć po kilometrze. Po drodze spotkałem 2 panie zbierające chrust (z wyglądu po prostu baby), które powiedziały mi, że po lesie jest gdzie jeździć, i że mam skręcić w lewo, bo prosto będzie dom leśniczego. Pojechałem więc prosto (dom leśniczego był), a potem w prawo bo tak mi się wydawało, że będzie lepiej. Dość przyjemną drogą przez las dojechałem do jakiejś miejscowości. Nie spodziewałem się tego, ponieważ z mapy wynikało, że pomiędzy wjechaniem do lasu i dojechaniem do jeziora powinienem napotkać na drodze co najwyżej las. Przystanek powiedział Sączów, mapa wskazała pozycję, głowa pomyślała "ale jak to?". Teraz wiem dlaczego tam dojechałem, bo przejrzałem dokładniejszą mapę na której były wszystkie drogi. Wtedy, na wszelki wypadek, wolałem się rozejrzeć, i wyjechałem na górkę z kościołem. Okazało się że jezioro ładnie połyskuje w lesie, z którego wyjechałem i nie powinno być problemu z dojazdem, ale co nadłożyłem to moje. Wróciłem do lasu i obok domu leśniczego skręciłem tym razem w lewo. Znowu miła droga przez las (nawet jeszcze milsza niż poprzednia bo w dół). Doprowadziła mnie nad jezioro, do którego chciałem dojechać. Ucieszyłem się nawet, ale wcześniej już wiedziałem gdzie jezioro jest i że jest w ogóle.
HaHa, Świerklaniec! © krzicho
Jez. Świerklaniec © krzicho

Pojechałem wzdłuż brzegu i skręciłem w las, potem przez drogę i znowu w las. Po drodze dogoniłem jakiegoś rowerzystę, który mi powiedział, że następne jezioro jest mniej więcej w tym kierunku i jak zwolnię do 22km/h (bo takiej prędkości nie przekracza), to mogę z nim jechać. Na szczęście kiedy już hamowałem żeby źle skręcić minął mnie i przekraczając swoje 22km/h wskazał mi drogę do następnego jeziora.
jez. Chechło-Nakło © krzicho
jez. Chechło-Nakło © krzicho

Jezioro Chechło-Nakło jest starsze od poprzednich i jako takie ma bazę domków kempingowych, klub wioślarski i kioski z tandetnym żarciem (ciekawostką jest, że żadnego z jezior, które widziałem tego dnia nie było na przedwojennej mapie). Nie polecam ostatniej budy, bo hamburger był ciężki do zjedzenia nawet po 70km na rowerze. Na szczęście był spory i miał dużego kotleta. Pod tym względem był lepszy od smacznego i szybko przygotowanego, ale za to małego hamburgera. Po jedzeniu i piciu jeszcze raz nadłożyłem trochę trasy, bo nie spojrzałem na mapę i znalazłem się na drodze na Tarnowskie Góry. W tym momencie skończyła się ciekawa część trasy, a zaczęło wiosłowanie po drogach do Gliwic. Po drodze odwiedziłem jeszcze rynek w Tarnowskich Górach.
Tarnowskie Góry - rynek © krzicho

Trasa do Gliwic nie przyniosła niespodzianek poza jedną zamkniętą drogą, którą jednak spokojnie dało się przejechać na rowerze. Szkoda, że nie wyjechałem wcześniej, albo, że nie posłuchałem bab, bo zrobiło się trochę za późno na powrót do Sosnowca na rowerze. Wróciłem pociągiem i trochę żałuję, bo w przeciwnym razie trasa na prawdę byłaby porządna.
Mimo wszystko bardzo miło wspominam ten przejazd. Pozostało mi tylko popracować trochę młotkiem nad przerzutkami i czekać na dobrą pogodę.