Sosnowiec - Kraków
Niedziela, 15 czerwca 2008
· Komentarze(0)
Sosnowiec - Kraków
Jak w tytule: najpierw do Olkusza, potem na Rowerowy Jurajski Szlak Orlich Gniazd do samiuśkiego Krakowa, a potem już pociągiem w okolice domu.
A zaczęło się od drogi do Olkusza, nie pamiętałem, że tam jest tyle piachu. Już na maczkach spotkał mnie pierwszy pech - godzina przestana pod mostem w oczekiwaniu na przejście deszczu. Dalsza droga po mokrym tak sobie mi się widziała, więc postanowiłem poskracać lasami. Skończyło się na tym, że w Olkuszu miałem już 50 km na liczniku, byłem zmęczony i dochodziła 15, co źle wróżyło, złaszcza jeżeli chciałem zdążyć na pociąg o ludzkiej godzinie. Olkusz jak Olkusz po zakupach zacząłem zwiedzać miasto, a dokładnie mówiąc kręcić się chaotycznie w kółko kolejno znajdując i gubiąc szlak... no ale w końcu jest jakiś szlak!!! Po jakimś czasie opuściłem miasto, wjechałem na pola i tam zaczął się prawdziwy szklak Orlich Gniazd:
Dalej trasa prowadziła po dragach, a czasem poza nimi, ale była dobrze oznakowana i co najważniejsze jeszcze nie była przeze mnie poznana. W ten sposób minąłem Zimnodół, Zawadę, Racławice i dojechałem do Paczółkowic, gdzie mając jeszcze siły wydarłem na niezłym podjeździe na górkę, na której stał drewniany kościółek. Dalej jak łatwo się domyślić było już z górki... przynajmniej do następnego podjazdu. Trzeba przyznać, że długie zjazdy są przyjemne :) Potem odbiłem trochę z trasy, żeby kompletnie przegiętym podjazdem dojechać do sanktuarium w Czernej. Wizyta trzeba przyznać nie w moich klimatach, ale jak zwiedzać, to zwiedzać, a poza tym można było się posilić w cywilizowanych warunkach i przyjemnej okolicy, a nie siedząc na pieńku na skraju drogi.
Nadeszła pora na kolejne wyzwania i na mojej drodze stanęło miasto Krzeszowice. Misto nawet ładne i na szczęście na tyle nieskomplikowane, że udało mi się przejechać przez nie gubiąc drogę zaledwie 2 razy (albo raz, mój talent do gubienia drogi i nie pamiętania tego o widziałem przed chwilą na mapie jest nieograniczony, także często jechałem z mapą na kierownicy).
Następnym punktem programu było Rudno. Tu także zjechałem, a raczej zszedłem z trasy, żeby zdobyć górkę z zamkiem na szczycie - zamek "Tęczyn".
Po zjedzeniu ostatnich resztek i zwiedzeniu zamku, w którym okazało się, że chyba kiedyś już byłem, ruszyłem na złamanie karku z powrotem na szlak. Droga prowadzi tutaj przez las i jej zdjęcie nadaje się idealnie do umieszczenia w Wikipedii pod opisem hasła 'Droga przez las'. Bardzo przyjemny kawałek, dopiero pod Kamykiem znakowanie, które na całej trasie na prostych odcinkach jest na co drugim drzewie (nawet trochę to denerwujące), w momentach gdzie powinny być znaki wielkości bilbordów na autostradzie "Uwaga tu zjechać na tą małą dróżkę" jak zwykle się gubi i ja razem z oznakowaniem. Po paru zwrotach akcji związanych z nagłymi zakrętami i jazdą po polu drogą wyglądającą bardziej na przedziałek na trawie, niż na szlak rowerowy, a nawet pieszy, dotarłem do Kleszczowa. Tutaj oficjalnie sił miałem już tylko na jazdę po płaskim, albo z góry i każdy podjazd, na który nie dało się wjechać siłą rozpędu, pokonywałem prowadząc rower.
Za Kleszczowicami zaczyna się lasek i ostatnia prosta do Krakowa. Prosta prowadzi z góry i to stromo, nie wiem czy da się tam podjechać, skoro były miejsca, gdzie musiałem zsiąść z roweru i prowadzić go w dół, w każdym razie spotkałem jednego ochotnika jadącego w odwrotnym kierunku i całą drogę mu współczułem. Muszę zapamiętać: Nie jechać nigdy na szlak Orlich Gniazd od Strony Krakowa!!!
Widząc już koniec trasy za następnym zakrętem, przejechałem przez Szczyglice jakimś cudem w ostatniej chwili zauważając wszystkie oznakowania dotarłem na ostatnią prostą do końca szlaku. W założeniach nie miała to być prosta, ale trasa przez pola, tyle że akurat w tamtym momencie nie zauważyłem jakiegoś znaku i przegapiłem zjazd. Decyzja, czy szukać szlaku i męczyć się polami, czy jechać prostą wygodną drogą została przeze mnie podjęta w mgnieniu oka poprzez przegłosowanie przez moje nogi przy braku sprzeciwu reszty organizmu. Sam koniec trasy - pętla tramwajowa, nie był szczytem tego, czego się spodziewałem, pomnik, konfetti i fanfary może były by lekkim przegięciem, ale przynajmniej znaczek końca szlaku i strzała mogłyby być gdzieś na widoku.
Rynek według mapy był idealnie na wprost , więc pojechałem na wprost idealnie i o dziwo trafiłem gdzie chciałem.
W Krakowie okazało się, że pociąg będzie po 21, a było przed 20, więc po kupieniu biletu, postanowiłem zapolować na coś na kolację, ale najpierw miałem ochotę na chwileczkę zapomnienia. W PRL-owskich podziemiach dworca odkryłem, że poza tym co można zrobić w każdej dworcowej toalecie, można jeszcze Wziąć prysznic!!! Co oczywiście z miłą chęcią zrobiłem :D
Czasu zostało mi idealnie na to, żeby odwiedzić McDonalda.
Pociąg jechał przez Szopienice, z kąt znajoma trasa prowadziła do domu. Byłem tam ok. godziny 23, co zamknęło 12 godzin od 11, o której wyjechałem.
PODSUMOWANIE
Całą trasę albo padało (Maczki), albo ja doganiałem mżawkę, albo mżawka doganiała mnie, błękit zobaczyłem dopiero pod Krakowem (warto było jechać ;] ). Miejscami byłem pewny, że nie dojadę do Olkusza, potem, że nie ma sensu jechać do Krakowa, bo mam za mało czasu, drogę gubiłem kiedy tylko mogłem i mimo upływu sił nie darowałem sobie żadnych wycieczek fakultatywnych. Można by z tej wycieczki nakręcić film drogi z happy endem, a gdybym jeszcze przeżył burzliwy romans z bolesnym rozstaniem pod koniec, nie można by już nic więcej wymyślić.
Jednym słowem bardzo udany sposób spędzenia niedzieli!
O czym trzeba pamiętać:
- brać wodę, dużo wody i dokupywać wodę,
- przewodnik, bez niego nie dałbym rady ("Jurajski Szlak Rowerowy Orlich Gniazd"),
- wspomagasz z kofeiną - nie wiem na ile pomógł, ale nawet jako placebo się spisał,
- nie jechać szlakiem od Krakowa – morderstwo.
Jak w tytule: najpierw do Olkusza, potem na Rowerowy Jurajski Szlak Orlich Gniazd do samiuśkiego Krakowa, a potem już pociągiem w okolice domu.
A zaczęło się od drogi do Olkusza, nie pamiętałem, że tam jest tyle piachu. Już na maczkach spotkał mnie pierwszy pech - godzina przestana pod mostem w oczekiwaniu na przejście deszczu. Dalsza droga po mokrym tak sobie mi się widziała, więc postanowiłem poskracać lasami. Skończyło się na tym, że w Olkuszu miałem już 50 km na liczniku, byłem zmęczony i dochodziła 15, co źle wróżyło, złaszcza jeżeli chciałem zdążyć na pociąg o ludzkiej godzinie. Olkusz jak Olkusz po zakupach zacząłem zwiedzać miasto, a dokładnie mówiąc kręcić się chaotycznie w kółko kolejno znajdując i gubiąc szlak... no ale w końcu jest jakiś szlak!!! Po jakimś czasie opuściłem miasto, wjechałem na pola i tam zaczął się prawdziwy szklak Orlich Gniazd:
Dalej trasa prowadziła po dragach, a czasem poza nimi, ale była dobrze oznakowana i co najważniejsze jeszcze nie była przeze mnie poznana. W ten sposób minąłem Zimnodół, Zawadę, Racławice i dojechałem do Paczółkowic, gdzie mając jeszcze siły wydarłem na niezłym podjeździe na górkę, na której stał drewniany kościółek. Dalej jak łatwo się domyślić było już z górki... przynajmniej do następnego podjazdu. Trzeba przyznać, że długie zjazdy są przyjemne :) Potem odbiłem trochę z trasy, żeby kompletnie przegiętym podjazdem dojechać do sanktuarium w Czernej. Wizyta trzeba przyznać nie w moich klimatach, ale jak zwiedzać, to zwiedzać, a poza tym można było się posilić w cywilizowanych warunkach i przyjemnej okolicy, a nie siedząc na pieńku na skraju drogi.
Nadeszła pora na kolejne wyzwania i na mojej drodze stanęło miasto Krzeszowice. Misto nawet ładne i na szczęście na tyle nieskomplikowane, że udało mi się przejechać przez nie gubiąc drogę zaledwie 2 razy (albo raz, mój talent do gubienia drogi i nie pamiętania tego o widziałem przed chwilą na mapie jest nieograniczony, także często jechałem z mapą na kierownicy).
Następnym punktem programu było Rudno. Tu także zjechałem, a raczej zszedłem z trasy, żeby zdobyć górkę z zamkiem na szczycie - zamek "Tęczyn".
Po zjedzeniu ostatnich resztek i zwiedzeniu zamku, w którym okazało się, że chyba kiedyś już byłem, ruszyłem na złamanie karku z powrotem na szlak. Droga prowadzi tutaj przez las i jej zdjęcie nadaje się idealnie do umieszczenia w Wikipedii pod opisem hasła 'Droga przez las'. Bardzo przyjemny kawałek, dopiero pod Kamykiem znakowanie, które na całej trasie na prostych odcinkach jest na co drugim drzewie (nawet trochę to denerwujące), w momentach gdzie powinny być znaki wielkości bilbordów na autostradzie "Uwaga tu zjechać na tą małą dróżkę" jak zwykle się gubi i ja razem z oznakowaniem. Po paru zwrotach akcji związanych z nagłymi zakrętami i jazdą po polu drogą wyglądającą bardziej na przedziałek na trawie, niż na szlak rowerowy, a nawet pieszy, dotarłem do Kleszczowa. Tutaj oficjalnie sił miałem już tylko na jazdę po płaskim, albo z góry i każdy podjazd, na który nie dało się wjechać siłą rozpędu, pokonywałem prowadząc rower.
Za Kleszczowicami zaczyna się lasek i ostatnia prosta do Krakowa. Prosta prowadzi z góry i to stromo, nie wiem czy da się tam podjechać, skoro były miejsca, gdzie musiałem zsiąść z roweru i prowadzić go w dół, w każdym razie spotkałem jednego ochotnika jadącego w odwrotnym kierunku i całą drogę mu współczułem. Muszę zapamiętać: Nie jechać nigdy na szlak Orlich Gniazd od Strony Krakowa!!!
Widząc już koniec trasy za następnym zakrętem, przejechałem przez Szczyglice jakimś cudem w ostatniej chwili zauważając wszystkie oznakowania dotarłem na ostatnią prostą do końca szlaku. W założeniach nie miała to być prosta, ale trasa przez pola, tyle że akurat w tamtym momencie nie zauważyłem jakiegoś znaku i przegapiłem zjazd. Decyzja, czy szukać szlaku i męczyć się polami, czy jechać prostą wygodną drogą została przeze mnie podjęta w mgnieniu oka poprzez przegłosowanie przez moje nogi przy braku sprzeciwu reszty organizmu. Sam koniec trasy - pętla tramwajowa, nie był szczytem tego, czego się spodziewałem, pomnik, konfetti i fanfary może były by lekkim przegięciem, ale przynajmniej znaczek końca szlaku i strzała mogłyby być gdzieś na widoku.
Rynek według mapy był idealnie na wprost , więc pojechałem na wprost idealnie i o dziwo trafiłem gdzie chciałem.
W Krakowie okazało się, że pociąg będzie po 21, a było przed 20, więc po kupieniu biletu, postanowiłem zapolować na coś na kolację, ale najpierw miałem ochotę na chwileczkę zapomnienia. W PRL-owskich podziemiach dworca odkryłem, że poza tym co można zrobić w każdej dworcowej toalecie, można jeszcze Wziąć prysznic!!! Co oczywiście z miłą chęcią zrobiłem :D
Czasu zostało mi idealnie na to, żeby odwiedzić McDonalda.
Pociąg jechał przez Szopienice, z kąt znajoma trasa prowadziła do domu. Byłem tam ok. godziny 23, co zamknęło 12 godzin od 11, o której wyjechałem.
PODSUMOWANIE
Całą trasę albo padało (Maczki), albo ja doganiałem mżawkę, albo mżawka doganiała mnie, błękit zobaczyłem dopiero pod Krakowem (warto było jechać ;] ). Miejscami byłem pewny, że nie dojadę do Olkusza, potem, że nie ma sensu jechać do Krakowa, bo mam za mało czasu, drogę gubiłem kiedy tylko mogłem i mimo upływu sił nie darowałem sobie żadnych wycieczek fakultatywnych. Można by z tej wycieczki nakręcić film drogi z happy endem, a gdybym jeszcze przeżył burzliwy romans z bolesnym rozstaniem pod koniec, nie można by już nic więcej wymyślić.
Jednym słowem bardzo udany sposób spędzenia niedzieli!
O czym trzeba pamiętać:
- brać wodę, dużo wody i dokupywać wodę,
- przewodnik, bez niego nie dałbym rady ("Jurajski Szlak Rowerowy Orlich Gniazd"),
- wspomagasz z kofeiną - nie wiem na ile pomógł, ale nawet jako placebo się spisał,
- nie jechać szlakiem od Krakowa – morderstwo.