Sosnowiec - Mikołów - Sosnwoiec

Środa, 3 września 2008 · Komentarze(0)
Sosnowiec - Mikołów - Sosnwoiec

Kółeczko, najpierw dołem od Murcek, albo Murck i na zachód na oko (tak, wydrukowałem dokładną mapę i nie wziąłem) do Mikołowa. Potem po Mikołowie, wokół rynku i trochę po jakimś parku. Uratowany mapą ustawioną w centrum, która pokazała mi jak jechać bocznymi drogami, a nie trasą nr 44. Potem lasem do Starej Kuźnicy i Panewnik, przez Ligotę, lasy koło Giszowca i Szopienice do domu.
Dalej odczuwam pozytyne skutni wizyty w górach, stąd dobra średnia i powrót o ludzkiej godzinie.

Sosnowiec - Sławków - Sosnowiec

Piątek, 29 sierpnia 2008 · Komentarze(0)
Sosnowiec - Sławków - Sosnowiec

Szukanie nowej trasy ze Sławkowa do Sosnowca - trasa znaleziona :D

Sosnowiec - Katowice - Lędziny - Chełm Śląski - Imielin - Jaworzno - Sosnowiec

Wtorek, 19 sierpnia 2008 · Komentarze(0)
Sosnowiec - Katowice - Lędziny - Chełm Śląski - Imielin - Jaworzno - Sosnowiec

Fajna wycieczka. W końcu przejechałem czarny szlak od Katowic do lasu pod Lędzinami i zielony szlak do Lędzin. W Lędzinach pojechałęm czerwonm szlakiem na górę Klimont, gdzie poza dość ładnym kościołem rozciąga się niesamowity widok na okolicę - od gór (chyba nawet Tatry wysokie) aż po panoramę Śląska po stronie pónocnej. Czerwony może będzie kiedyś do przejechania.
W Jaworznie lekie problemy ze znalezieniem drogi w centrum, ale teraz już wszystko będę pamiętał :)

Sosnowiec - Pszczyna i wokoło Goczałkowic

Niedziela, 3 sierpnia 2008 · Komentarze(0)
Sosnowiec - Pszczyna i wokoło Goczałkowic



Zaczęło się jak zwykle wyruszeniem z godzinnym opóźnieniem w niepewną pogodę. Kupiłem wodę i ruszyłem w stronę niebieskiego nieba pozostawiając za plecami czarne chmury. Miałem nadzieję, że tak już pozostanie, choć nogi nie chciały za bardzo uciekać przed nadchodzącymi nawałnicami. Może się jeszcze nie obudziły, w końcu wyruszałem ok 12 rano. W Katowicach okazało się że za mną ktoś cały czas robi mi zdjęcia z fleszem i do tego słucha głośno basów w zamkniętym samochodzie. Drogę znałem tylko do Koszutki, dalej był kawałek, którego wg mapy nie dało się przejechać, a zanim była droga wiodąca prosto do Tychów. Okazało się jednak, że ten kawałek da się przejechać, a droga jest i to nawet asfaltowa (strażacy sobie wyasfoatowali drogę pożarową :]). Znalazłem się dokładnie tam gdzie chciałem. Teraz trzeba było przestrzegać zasady "nie skręcaj!" i tak przejechać przez całe miasto. Po drodze minąłem browar, gdzie zapach przypomniał mi do czego ma służyć bioreaktor. Jeżeli chodzi o sam zapach, to przypomina mi jeszcze Edynburg, ale nie czułem go przez kilka dni, co może doprowadzić do chronicznej chęci puszczenia pawia, a tylko przez chwilę. W każdym razie burze zostały gdzieś z tyłu, nogi powoli dochodziły do siebie, a ja pędziłem przez nieznane miasto i wiedziałem gdzie jadę, sytuacja dobra jak nigdy.
Następną miejscowością na drodze był Kobiór. Dla większego urozmaicenia postanowiłem szarpnąć się tam przez las. Musiałem zrezygnować z zasady przyjętej w Tychach, choć gwarantowałoby to bezproblemowy dojazd. Drogę w las znalazłem jak na moje warunki dość szybko i po jakimś czasie w bez większych problemów dojechałem do miejsca, w którym chciałem trochę pozwiedzać. Czyli pomyślałem sobie "ciekawe co tam jest?" i zjechałem z trasy, albo z tego co mi się wydawało "trasą". Kilka zakrętów dalej znalazłem ciekawy kompleks restauracyjno - hotelarski i bóg wie co jeszcze, ale sądząc po samochodach drogi. Miły zapach starego drewna zakłócił mi ochroniarz, który wybiegł za mną i jakiś czas już coś krzyczał. Nie chciało mi się zwiedzać niczego na piechotę i wyniosłem się z tego miejsca, ale jeszcze na koniec dowiedziałem się że tuż obok prowadzi droga do jeziora Paprocańskiego. Postanowiłem je zobaczyć i pojechałem, co prawda nie tą drogą, tylko jak się okazało 3x dłuższą, ale za to moją.
Nad jeziorem okazało się, że chmury mają tylko trochę mniejszą prędkość średnią niż ja i to, że straciłem trochę czasu tu, troszkę tam, wystarczyło żeby mi zakryły słońce. Mimo to postanowiłem na brzegu zjeść sobie kanapkę i popatrzeć na ulewę na przeciwko. Ulewa zdawała się słabnąć, a to że była po drugiej stronie jeziora uznałem za złudzenie optyczne. Tak więc po skończeniu posiłku ruszyłem dookoła jeziora.



Trasa nie jest zbyt ciekawa, pod koniec nawet trudna do przejechania. Do tego deszcz na prawdę padał po drugiej stronie jeziora. Na szczęście także na prawdę słabł i tylko przez jakiś czas jechałem w gęstej mżawce. Gdy na liczniku przybyło 10km, znalazłem się w miejscu, gdzie zjechałem z trasy. Dalej przyjemna droga przez las doprowadziła mnie na skraj Kobiuru i do drogi EP75, która przez cały czas szemrała po prawej stronie. W Kobiurze straciłem ok godziny na szukanie drogi, patrzenie na mapę i znowu na szukanie drogi. W końcu znalazłem niebieski szlak rowerowy, który miał prowadzić na zamek w Pszczynie. Szlak rzeczywiście w końcu mnie tam doprowadził, ale po przekroczeniu drogi EP75 była to ciągnąca się kilometrami, idealnie prosta droga przez las, pola i małe miejscowości. Ale za to znowu uciekłem przed chmurami, a przede mną widniał piękny krajobraz z kumulusikami i wyłaniającymi się na horyzoncie górami.



Po wjechaniu do Pszczyny i uzupełnieniu zapasów, usiadłem na skraju parku, zjadłem batona i zacząłem zastanawiać się co dalej. Na liczniku miałem 70km, jeszcze parę batonów, nie gubiłem się po drodze prawie wcale, więc czułem, że jeszcze nie przeżyłem dosyć przygód, poza tym była 17, zachód był po 20, a według przewodnika Pascala trasa (nr 21) wokół jeziora Goczałkowickiego miała "zaledwie" 47km. Postanowiłem ruszyć w drogę, w końcu nie można marnować batonów.
Na początku pokazał się zamek w Pszczynie, a za nim rynek:



Tuż za Pszczyną moja chęć przeżycia przygody lekko zelżała, zwłaszcza, że się zgubiłem pierwszy raz już przed Łąką, a potem znowu i znowu, poczułem się jak zwykle na wypadzie. W międzyczasie nawet udało mi się znaleźć opisany w przewodniku kościół.



Przez gubienie drogi do zapory w Łące jechałem 2x dłużej niż planowałem i opcja z przyjechaniem do Pszczyny o 20:30 zaczęła się oddalać.



Potem było troszkę kluczenia po bocznych drogach, ale dzięki temu, że cały czas równolegle szedł europejski szlak rowerowy z Wiednia do Krakowa (chyba), powoli bo powoli, ale posuwałem się do przodu. Minąłem Młyn, Czarne Doły, i dojechałem do Studzionki, gdzie mogłem oglądać zachód słońca.



Potem skręciłem do Wisły Małej, gdzie ostatnie promienie słońca widziałem na kościele. Niestety, teraz trzeba było znowu skręcić na drogi przez pola, co zazwyczaj oznacza kłopoty w znajdowaniu trasy.



Na rynku w Strumieniu byłem parę minut po 20. Oznaczało to po pierwsze, że właśnie zamknęli ostatni sklep, a po drugie to, że jest widno nie dlatego, że świeci słońce, ale dlatego, ze jeszcze nie jest ciemno, a ja dopiero przejechałem trochę ponad połowę trasy.



Teraz czekało mnie tylko znalezienie mostu i dalej miała mnie prowadzić prosta droga z jednym tylko zakrętem aż do samej Pszczyny. Łatwo powiedzieć trudniej zrobić. Na szczęście jedna dobra decyzja wśród kilku złych doprowadziła mnie na most. Przekroczyłem Wisłę ciesząc się i machając ręką - teraz już może się robić ciemno! Przejechałem przez Zabłocie i w Chybiu miałem zakręcić w las. Cały czas przede mną widziałem CB-ka który podświetlony jeszcze przez słońce, przypominał mi, że tego dnia miałem dużo szczęścia. Przed samym skręceniem w las zrobiłem mu zdjęcie:



Droga przez las nie była może wymagająca, wystarczyło tylko jechać przed siebie, jednak po ciemku zatrzymywałem się często i sprawdzałem czy dobrze jadę. To nie była dobra pora na kluczenie po lesie. W końcu udało mi się dotrzeć do zapory, która na szczęście była jeszcze otwarta. Praktycznie przez cały czas jechałem patrząc się na łunę która jeszcze unosiła się nad horyzontem.



Dojazd do Pszczyny był łatwy i przyjemny jak większość drogi tego dnia, na dworcu byłem o 21:30 i zdążyłem jeszcze sobie kupić wodę przed wyjazdem. Przejechałem ponad 130 km wypiłem 6 litrów wody, wypociłem 7, przez cały dzień zjadłem śniadanie, kanapkę i 2 batony, ale miałem tyle siły, że mogłem spokojnie przejechać 150 km, tylko nie było gdzie. Cieszyło mnie to, że w plecaku miałem piwo, które kupiłem sobie ponad 50km wcześniej i od wypicia go dzieliła mnie tylko podróż pociągiem (jak się potem okazało też z przygodami).
Następny udany dzień.

Jaroszowiec - Sosnowiec

Wtorek, 29 lipca 2008 · Komentarze(0)
Jaroszowiec - Sosnowiec

Powrót do domu po kursie nitroksowym - obadana nowa trasa Olkusz - Sosnowiec przez Jawożno.

Sosnowiec - Katowice

Sobota, 26 lipca 2008 · Komentarze(0)
Sosnowiec - Katowice

Szukanie nowych szlaków. Ogólnie to znalazłem kontynuację jednego i pogubiłem się w lecie na Murckach. Kupa błota (stąd słąba średnia), ale jekichś szczególnych osiągnięć nie było.

Rekonesans

Piątek, 11 lipca 2008 · Komentarze(0)
Rekonesans
Sosnowiec - szukanie sklepu (nie sklep, tylko siedziba firmy 0:1) -> Mysłowice -> Katowice - szukanie Transformatora (trochę krążenia, ale Transformator znaleziony 1:1) -> Stara Kuźnia - szkanie skrutu do Gliwic (skrut znaleziony 2:1 dla Krzycha) -> Sosnowiec
Poza tym znaleazłem lepszą drogę na Ligotę i znowu pogubiłem się w lasach koło Giszowca.

Gliwice - Sosnowiec

Niedziela, 29 czerwca 2008 · Komentarze(0)
Gliwice - Sosnowiec
Przez: Przyszowoce, paniówki, Dąbrowe, Starą Kuźnię, Kochłowice, Panewniki, Katowice (Ligotę, Brynów, Nikiszowiec, Szopienice)
Dlatego tyle kilometrów, że wcześniej zrobiłem 20km po mieście, no i gubiłem się po drodze.

Sosnowiec - Kraków

Niedziela, 15 czerwca 2008 · Komentarze(0)
Sosnowiec - Kraków
Jak w tytule: najpierw do Olkusza, potem na Rowerowy Jurajski Szlak Orlich Gniazd do samiuśkiego Krakowa, a potem już pociągiem w okolice domu.



A zaczęło się od drogi do Olkusza, nie pamiętałem, że tam jest tyle piachu. Już na maczkach spotkał mnie pierwszy pech - godzina przestana pod mostem w oczekiwaniu na przejście deszczu. Dalsza droga po mokrym tak sobie mi się widziała, więc postanowiłem poskracać lasami. Skończyło się na tym, że w Olkuszu miałem już 50 km na liczniku, byłem zmęczony i dochodziła 15, co źle wróżyło, złaszcza jeżeli chciałem zdążyć na pociąg o ludzkiej godzinie. Olkusz jak Olkusz po zakupach zacząłem zwiedzać miasto, a dokładnie mówiąc kręcić się chaotycznie w kółko kolejno znajdując i gubiąc szlak... no ale w końcu jest jakiś szlak!!! Po jakimś czasie opuściłem miasto, wjechałem na pola i tam zaczął się prawdziwy szklak Orlich Gniazd:



Dalej trasa prowadziła po dragach, a czasem poza nimi, ale była dobrze oznakowana i co najważniejsze jeszcze nie była przeze mnie poznana. W ten sposób minąłem Zimnodół, Zawadę, Racławice i dojechałem do Paczółkowic, gdzie mając jeszcze siły wydarłem na niezłym podjeździe na górkę, na której stał drewniany kościółek. Dalej jak łatwo się domyślić było już z górki... przynajmniej do następnego podjazdu. Trzeba przyznać, że długie zjazdy są przyjemne :) Potem odbiłem trochę z trasy, żeby kompletnie przegiętym podjazdem dojechać do sanktuarium w Czernej. Wizyta trzeba przyznać nie w moich klimatach, ale jak zwiedzać, to zwiedzać, a poza tym można było się posilić w cywilizowanych warunkach i przyjemnej okolicy, a nie siedząc na pieńku na skraju drogi.



Nadeszła pora na kolejne wyzwania i na mojej drodze stanęło miasto Krzeszowice. Misto nawet ładne i na szczęście na tyle nieskomplikowane, że udało mi się przejechać przez nie gubiąc drogę zaledwie 2 razy (albo raz, mój talent do gubienia drogi i nie pamiętania tego o widziałem przed chwilą na mapie jest nieograniczony, także często jechałem z mapą na kierownicy).
Następnym punktem programu było Rudno. Tu także zjechałem, a raczej zszedłem z trasy, żeby zdobyć górkę z zamkiem na szczycie - zamek "Tęczyn".



Po zjedzeniu ostatnich resztek i zwiedzeniu zamku, w którym okazało się, że chyba kiedyś już byłem, ruszyłem na złamanie karku z powrotem na szlak. Droga prowadzi tutaj przez las i jej zdjęcie nadaje się idealnie do umieszczenia w Wikipedii pod opisem hasła 'Droga przez las'. Bardzo przyjemny kawałek, dopiero pod Kamykiem znakowanie, które na całej trasie na prostych odcinkach jest na co drugim drzewie (nawet trochę to denerwujące), w momentach gdzie powinny być znaki wielkości bilbordów na autostradzie "Uwaga tu zjechać na tą małą dróżkę" jak zwykle się gubi i ja razem z oznakowaniem. Po paru zwrotach akcji związanych z nagłymi zakrętami i jazdą po polu drogą wyglądającą bardziej na przedziałek na trawie, niż na szlak rowerowy, a nawet pieszy, dotarłem do Kleszczowa. Tutaj oficjalnie sił miałem już tylko na jazdę po płaskim, albo z góry i każdy podjazd, na który nie dało się wjechać siłą rozpędu, pokonywałem prowadząc rower.
Za Kleszczowicami zaczyna się lasek i ostatnia prosta do Krakowa. Prosta prowadzi z góry i to stromo, nie wiem czy da się tam podjechać, skoro były miejsca, gdzie musiałem zsiąść z roweru i prowadzić go w dół, w każdym razie spotkałem jednego ochotnika jadącego w odwrotnym kierunku i całą drogę mu współczułem. Muszę zapamiętać: Nie jechać nigdy na szlak Orlich Gniazd od Strony Krakowa!!!



Widząc już koniec trasy za następnym zakrętem, przejechałem przez Szczyglice jakimś cudem w ostatniej chwili zauważając wszystkie oznakowania dotarłem na ostatnią prostą do końca szlaku. W założeniach nie miała to być prosta, ale trasa przez pola, tyle że akurat w tamtym momencie nie zauważyłem jakiegoś znaku i przegapiłem zjazd. Decyzja, czy szukać szlaku i męczyć się polami, czy jechać prostą wygodną drogą została przeze mnie podjęta w mgnieniu oka poprzez przegłosowanie przez moje nogi przy braku sprzeciwu reszty organizmu. Sam koniec trasy - pętla tramwajowa, nie był szczytem tego, czego się spodziewałem, pomnik, konfetti i fanfary może były by lekkim przegięciem, ale przynajmniej znaczek końca szlaku i strzała mogłyby być gdzieś na widoku.
Rynek według mapy był idealnie na wprost , więc pojechałem na wprost idealnie i o dziwo trafiłem gdzie chciałem.



W Krakowie okazało się, że pociąg będzie po 21, a było przed 20, więc po kupieniu biletu, postanowiłem zapolować na coś na kolację, ale najpierw miałem ochotę na chwileczkę zapomnienia. W PRL-owskich podziemiach dworca odkryłem, że poza tym co można zrobić w każdej dworcowej toalecie, można jeszcze Wziąć prysznic!!! Co oczywiście z miłą chęcią zrobiłem :D
Czasu zostało mi idealnie na to, żeby odwiedzić McDonalda.
Pociąg jechał przez Szopienice, z kąt znajoma trasa prowadziła do domu. Byłem tam ok. godziny 23, co zamknęło 12 godzin od 11, o której wyjechałem.

PODSUMOWANIE
Całą trasę albo padało (Maczki), albo ja doganiałem mżawkę, albo mżawka doganiała mnie, błękit zobaczyłem dopiero pod Krakowem (warto było jechać ;] ). Miejscami byłem pewny, że nie dojadę do Olkusza, potem, że nie ma sensu jechać do Krakowa, bo mam za mało czasu, drogę gubiłem kiedy tylko mogłem i mimo upływu sił nie darowałem sobie żadnych wycieczek fakultatywnych. Można by z tej wycieczki nakręcić film drogi z happy endem, a gdybym jeszcze przeżył burzliwy romans z bolesnym rozstaniem pod koniec, nie można by już nic więcej wymyślić.
Jednym słowem bardzo udany sposób spędzenia niedzieli!

O czym trzeba pamiętać:
- brać wodę, dużo wody i dokupywać wodę,
- przewodnik, bez niego nie dałbym rady ("Jurajski Szlak Rowerowy Orlich Gniazd"),
- wspomagasz z kofeiną - nie wiem na ile pomógł, ale nawet jako placebo się spisał,
- nie jechać szlakiem od Krakowa – morderstwo.


Zachodznia część Gliwic<

Sobota, 7 czerwca 2008 · Komentarze(0)
Zachodznia część Gliwic

Gliwice lotnisko -> Świętoszowice -> Dzierżno -> Pławniowice -> Rudziec -> Sośnicowice -> Żernica -> Gliwice lotnisko
(Ja i Balczar)

A latania nie było - Ha HA

Jutro może Kraków :)